Artykuł został przyjęty do druku i ukaże się w najnowszym Przeglądzie Kulturoznawczym jako: Mapy Google jako nowy model kognitywny. O imperium, które zbudowało mapę w skali 1:1, jego strategiach wizualizacyjnych i polityce.
Trzy „miejsca znaczące” cyberplanety
*
Dnia 17 sierpnia 2010 roku Sherry Tannozzini odkryła, że nie istnieje. Nie istnieje również jej kwiaciarnia „Flowers from the Rainflorist”. Co gorsza, nie istnieje całe miasto, w którym mieszka. Sunrise, główne miasto Florydy wraz z 90 tysiącami mieszkańców, pierwszym sklepem IKEA w USA, narodową drużyną hokejową, jednym z największych w USA centrów handlowych, a także ze wszystkimi szpitalami, szkołami, instytucjami publicznymi, burmistrzem i całym lokalnym biznesem – po prostu zniknęło. Sytuacja trwała ponad miesiąc, ponowne pojawienie się miasta (nomen omen) Sunrise nastąpiło 22 września. Poprzedziła je burza medialna, podczas której komentowano fakt, iż takie zniknięcie jest trzecim w historii Sunrise w ciągu ostatnich dwóch lat, wcześniej natomiast podobne zdarzenia miały miejsce przynajmniej w pięciu innych miastach Stanów Zjednoczonych. Niektórzy dziennikarze dostrzegli związek tajemniczych zniknięć z poprzednią nazwą miasta Sunrise – Sunset, którą zmieniono ze względów marketingowych1.
**
Jesienią 2006 roku niepokój społeczny wzbudził gigantyczny insekt przypominający skorka pospolitego, zaobserwowany na terytorium Niemiec. Zgodnie z precyzyjnymi obliczeniami jego długość wynosiła 50 metrów, potwora nazwano zatem Bugzillą. Równie tajemnicze jak pojawienie się, było jego zniknięcie, w którym ważną rolę odegrała znana amerykańska korporacja. Media nie podjęły poważnej dyskusji na ten temat, podobnie jak entomolodzy, którzy nie wypowiadali się w tej sprawie, jednak analogiczne przypadki spowodowały wytworzenie się sieciowej społeczności śledzącej niezbadane zjawiska. Na liście zainteresowań internautów znalazły się również liczne latające obiekty, najróżniejsze rysunki na ziemi, tajemnicze budynki o szczególnym kształcie oraz zadziwiające zmiany klimatyczne na niektórych terenach. Znaleziono także największego brontozaura. Dzięki staraniom internautów w kwietniu 2007 roku odkryto między innymi niewielką wyspę, na połowie której panuje zima, podczas gdy na drugiej części panuje lato. Szczególne znaczenie zjawisku nadawał fakt, iż różnice klimatyczne miały charakter równoleżnikowy i niezwykle radykalny. Odkryto również znaczną ilość porzuconych samolotów i całą flotę latających samochodów. Można widzieć tu nowe oblicze paranauki, jednak uwagę zwraca wysoki poziom udokumentowania zjawisk paranormalnych nowej generacji2.
***
Na początku listopada 2010 nikaraguański generał Eden Pastora wydał rozkaz zajęcia niewielkiej wyspy Calero (jedynie 2,7 km lądu, lecz o strategicznym znaczeniu handlowym) należącej do terytorium Kostaryki. Wojsko otoczyło wyspę, zatknęło nań flagę Nikaragui i rozlokowało 50 żołnierzy wzdłuż nowo wyznaczonej granicy. Laura Chinchilla, prezydent Kostaryki, zwróciła się o międzynarodową pomoc w wyjaśnieniu konfliktu do OPA, Organizacji Państw Amerykańskich. Generał Pastora stwierdził, że zajęte terytorium należy do Nikaragui a przez Kostarykę było dotąd zajmowane bezprawnie. Prezydent Nikaragui potraktował próbę mediacji jako kwestionowanie własności terytorialnej swojego państwa i oskarżył międzynarodowy arbitraż 35 krajów o sprzyjanie kartelom narkotykowym3.
Trzy znaczące przemiany: wyszukiwanie, polityka i folklor
Rozważania nad stanem cyberkultury można rozpocząć od przytoczenia kilku bezprecedensowych sytuacji, które stanowić będą punkt wyjścia dla analizy kulturoznawczej i medioznawczej. Chodzi tu wyłącznie o zjawiska, które nie mogły wydarzyć się na wcześniejszym etapie rozwoju cywilizacji. Trzeba przy tym dodać, że muszą to być wydarzenia znaczące dla świadomości społecznej, stanowiące antropologiczne świadectwo stanu techniki, kultury i społeczeństwa.
Listy takich wydarzeń można tworzyć na wiele sposobów, w zależności od stawianego celu analitycznego oraz aspektu rzeczywistości, który ma zostać poddany refleksji. Wybrane powyżej, choć pozornie brzmią jak doniesienia prasy bulwarowej lub opowiadania science-fiction, wydarzyły się naprawdę, mimo że źródło ich tkwi w rzeczywistości cyfrowej. Stanowią one ilustrację procesów istotnych z perspektywy antropologii mediów, zachodzących na płaszczyźnie reprezentacji danych w aspekcie kulturowym, biznesowym, politycznym i militarnym; co więcej – stawiają ważne pytania o tożsamość człowieka wobec techniki, o stan wiedzy o świecie i wyobraźni mitycznej oraz politykę dostępu do wiedzy (nie tylko informacji).
Wyjaśnić od razu należy, że wspólnym mianownikiem dla opisanych powyżej wydarzeń są mapy i zdjęcia Google Maps i Google Earth4. Znikanie miasta, przesuwanie się granic, pojawianie się potworów zasilających pokłady zbiorowej paranoi czy tajemniczych obiektów latających wynika z błędów mapy, jej niedoskonałości technicznej oraz wieloznaczności znaków, które są jej elementami. Przypadek nikaraguańskiej inwazji militarnej świadczy jednak o tym, że bywają one podstawą mylnych interpretacji o potencjalnie dużym znaczeniu i powadze. Realna wojna, którą tłumaczy się błędem mapy Google jest nowym zjawiskiem, które każe jeszcze raz zastanowić się nad znaczeniem cyfrowej mapy internetowego imperium.
Przykłady powyższe wskazują jednoznacznie na to, że dokonały się w kulturze zmiany znaczące: oto jesteśmy świadkami powstawania nowego modelu kognitywnego, nowego obrazu świata, zakorzenionego w technologii należącej do sieciowej potęgi – korporacji, która wie o wiele więcej niż służby wywiadowcze i siły zbrojne wielu państw. Zastanowić się wypada, dlaczego można mówić tu o „miejscach znaczących” współczesnej kultury (w sensie, w jakim termin ten stosowany jest w teorii literatury). Historie te ujawniają pewne aspekty transformacji paradygmatu poznawczego, z jakim się stykamy czy wobec którego jesteśmy stawiani przez działania Google.
Mowa tu bowiem o trzech ważnych elementach współczesnego życia, trzech procesach przemian, które można dziś zaobserwować (choć poza ostatnim nie funkcjonują w dyskursie publicznym). Te procesy przemian dotyczą różnych poziomów – tożsamości i czynności kulturowych, polityki i obrazu wojny, wreszcie świadomości zbiorowej i konsekwencji powstania społeczeństwa partycypacji. Pierwszy oznacza uzależnienie ludzkiego życia na różnych poziomach od wyszukiwania w Internecie, a także to, że wyniki wyszukiwania (zwłaszcza w największej wyszukiwarce) stanowią dziś dowód istnienia (i tworzą konkretną wiedzę o użytkownikach). Drugi proces oznacza w istocie uzależnienie porządku geopolitycznego nie tylko od siły militarnej i dyskursu wiedzy (jak było dotąd), ale i od nowych technologii. Tym samym infrastruktura informatyczna oraz potencjał społeczny związany z branżą IT danego państwa staje się równoważnikiem przemysłu zbrojnego. Ostatni proces wiąże się z powstaniem nowych sił społecznych, wikinomią i wikifikacją wiedzy, wytworzeniem nowego folkloru (netlore), a wynika bezpośrednio ze współdzielenia narzędzi i tworzenia się wspólnot wokół nich. Wiąże się również z popularyzacją tendencji społecznościowych (globalną modą na networking, która staje się obowiązkiem komunikacyjnym) i wykorzystywaniem idei Web 2.0 przez korporacje z branży informatycznej, co można postrzegać jako nowy etap zarządzania zasobami ludzkimi w Sieci. Warto bliżej zanalizować i poddać interpretacji poszczególne przytoczone przykłady, by zilustrować opisane przemiany kultury.
Wyszukiwanie: świat znikających miast
Opisywany przypadek dematerializacji Sunrise, jak wspomniano, nie był odosobniony – wcześniej miasto zniknęło z mapy Google dwa razy w roku 2009 – w sierpniu i październiku. Tym razem jednak zniknięcie okazało się dłuższe i uciążliwe dla lokalnych przedsiębiorców, władz i mieszkańców, a także dla podróżnych i klientów chcących znaleźć miasto i jego szczególne miejsca. Tannozzini po zgłoszeniu błędu mapy do Google napisała w swoim blogu, że handel w jej kwiaciarni zupełnie podupadł. Podobne straty zanotowali inni lokalni biznesmeni. Odpowiedź Google na kilkakrotne skargi kwiaciarki nie była zbyt pocieszająca – obiecano zająć się problemem i naprawić błąd w ciągu 1-2 miesięcy. Przez ponad miesiąc internauci szukający jakiejkolwiek instytucji czy firmy w Sunrise poprzez Google Maps kierowani byli do odległej o 200 mil Sarasoty, leżącej na drugim wybrzeżu Florydy. W końcu o sprawie powiadomiono władze miejskie. Burmistrz Sunrise, Mike Ryan skierował oficjalne pismo do dyrektora generalnego Google, Ericka Schmidta, w którym zażądał naprawienia błędu w trybie pilnym, grożąc wytoczeniem procesu sądowego.
Po nagłośnieniu sprawy przez media Google natychmiast naprawiło błąd, bagatelizując jednocześnie jego znaczenie i tłumacząc się problemami technicznymi, wynikającymi z wykorzystania różnych źródeł danych, w tym pochodzących z Urzędu Danych Statystycznych, czy też zdjęć satelitarnych i lotniczych wykonanych przez dostarczycieli komercyjnych, a także obrazów z kamer Google Street View. Nie wyjaśnia to oczywiście w najmniejszym stopniu zniknięcia miasta – które musi figurować zarówno w spisach statystycznych, jak i na wszystkich zdjęciach tego terenu, nawet o niskiej rozdzielczości.
W zasadzie gdyby nie fakt, że podobne zdarzenia wpływają niekorzystnie na notowania wartości firmy na giełdzie, można by się zastanawiać nad innym wymiarem opisywanego zdarzenia – jako eksperymentu społecznego w zakresie reakcji użytkowników na potencjalny cyberatak i utratę danych. Przedstawiciele Google przyznali, że mimo wszelkich starań podobne przypadki braku dostępu do określonych fragmentów bazy danych się zdarzają i są możliwie szybko eliminowane. Z całą pewnością podobnych problemów doświadczyli wcześniej internauci szukający takich miast, jak: La Jolla w Kaliforni, Rogers w Minnesocie, Wickliffe w Ohio, Woodstock w Virginii oraz Imperial Beach w Kaliforni5. Jeden z komentatorów określa zniknięcie La Jolla – miasta uznawanego za jedno z najwspanialszych miejsc do zamieszkania w USA – jako zapaść na lokalnym rynku nieruchomości – ceny domów spadły tam prawie trzykrotnie za sprawą tajemniczego przeniesienia miasta przez Google znad Pacyfiku z okolic San Diego do Fullerton.
Podsumowując zdarzenie, „Time” określił jako przerażającą rzecz oczywistą w cyberkulturze: jeśli Google nie wie o istnieniu danego miasta, miasto to w zasadzie nie istnieje6. Zatrwożenie może jednak dotyczyć skali zjawiska – wszyscy dziś doceniają rolę wyszukiwarki w odnajdywaniu ludzi i firm, możliwość wymazania całego miasta ze świadomości internautów wydaje się jednak wciąż scenariuszem filmowym, a nie rzeczywistością. Tymczasem, sytuację w jeszcze większej skali potwierdzają doniesienia dotyczące Południowego Sudanu, którego mieszkańcy bezskutecznie domagali się akceptacji przez Google (oraz innych właścicieli wyszukiwarek kartograficznych, takich jak Microsoft, Yahoo! oraz National Geographic) faktu powstania nowego kraju, czego wyrazem byłaby zmiana dotychczas istniejących map na takie, które uznają nowe granice i wyświetlają jego nazwę7. Brak potwierdzenia zmiany politycznej na mapie Google przez 47 dni obywatele nowego państwa uznali za oburzające, skierowali do wymienionych firm oficjalny protest, który podpisało około 1600 osób.
Trzeba dodać, że wśród wszystkich wymienionych korporacji, to właśnie Google było pierwszą, która uznała zmianę za konieczną i dokonała aktualizacji. Tym samym, za pomocą mapy Google symbolicznie potwierdziło swój status globalnego mocodawcy, który zatwierdza istnienie kraju lub się na nie może nie zgodzić. Dotyczy to zresztą w takiej samej mierze tworów politycznych, jak i poszczególnych ludzi – wraz z ich poczuciem tożsamości. Budowane jest ono dziś przecież również w oparciu o ślady istnienia jednostki w Sieci. Ich brak staje się alarmujący, a zmiany wymagają stałej troski, nieustannej (choć zautomatyzowanej) obserwacji8.
Szoku doznawać mogą jednak przede wszystkim ci użytkownicy, którzy traktują wyniki w Google jako porządek obiektywny dostępnej wiedzy o świecie. Mniej zaskakujące wydaje się to zjawisko w kontekście ogólnej polityki i strategii reprezentacyjnych Google. Jest to niewątpliwie jeden z ważniejszych problemów cyberkultury, niestety pomijany w kontekście refleksji kulturoznawczej. Częściej można spotkać się z publicystyczną czy biznesową krytyką działań firmy, niż z rzetelną naukową analizą tego tematu9. Pojawiają się również głosy metaforyzujące działania kartograficzne Google i odnoszące je do ponowoczesnego dyskursu mapy i terytorium10. Brak tymczasem analizy znaczenia Google w kontekście poznawczym, percepcyjnym i komunikacyjnym. Poniższy tekst jest próbą odpowiedzi na ten brak, jego celem jest bowiem właśnie nakreślenie problemów kulturowych, wynikających z pojawienia się i popularyzacji paradygmatu Google Maps i Google Earth11.
Polityka: Pierwsza wojna cyberrealna
Nikaraguańska inwazja stanowi w zasadzie pierwszą realną wojnę wywołaną w cyberprzestrzeni, a może nawet „z winy Internetu” – wojnę cyberrealną. Stanowi to istotne novum nawet w kontekście refleksji nad cyberterroryzmem, cyberwojną i wojną informacyjną12. Sytuacja ta zwraca z pewnością uwagę na istotność narzędzia kartograficznego nowej epoki. Nikaraguański generał Pastora, który tłumaczył, że przygotowując inwazję, korzystał z Google Maps, jednocześnie podważył swój autorytet jako stratega, jak i niewątpliwie – co paradoksalne – dowartościował przecież produkt Google. Potwierdził on bowiem globalne potoczne odczucie realizmu obrazowania Google Maps. Mimowolnie zakwestionował również ustalenia postmodernistycznie ukierunkowanej humanistyki, dyskutującej od kilku dekad o kryzysie reprezentacyjnej siły mapy i twierdzącej, iż oczywiste jest dziś twierdzenie, że mapa nie jest równa terytorium. Generał, nieświadomy zapewne tego faktu, potwierdził jednak paradygmat mimetycznego traktowania znaków w Sieci, mimo powszechnej wśród internautów świadomości odrębności cyfrowej ich natury. Warto przy tym dodać, że generał bezbłędnie wskazał, że jeśli dysponujemy dziś mapą, która określa naszą współczesną świadomość, wyznaczając współdzielony globalnie model przestrzeni geograficznej – jest to właśnie mapa Google.
Warto jednak zastanowić się, czy stwierdzenie, że błąd Google wywołał międzynarodowy konflikt jest uzasadnione. Można widzieć w tym luddystyczny trend do obarczania technologii winą za braki użytkowników narzędzi – podobnie było przecież w wielu sytuacjach, od ataków terrorystycznych w Gazie, opisywanych przez „Guardiana” i BBC u zarania Google Earth, po atak na brytyjską bazę wojskową w Basrze, przybliżany przez „The Telegraph”13. W obu przypadkach dziennikarze skupili się na doniesieniach, jakich narzędzi używają terroryści, a nie na tym, czy nie można ich zastąpić innymi. Tradycyjna drukowana mapa podobnie może być przecież narzędziem terroru czy opresji, czego dowodem są dzieje kartografii i historia kolonizacji, która de facto jest również dziś jednym z powodów istnienia terroryzmu. Jest to kolejny przykład tradycyjnej perspektywy, obecnej zarówno w refleksji filozoficznej, jak i medioznawczej – obwiniania techniki i technologii (a szerzej: medium) o wpływ na intencje i działania użytkowników – co najmniej tak starej, jak rozważania Platona na temat degenerującego wpływu pisma na pamięć w Fajdrosie (sąd Tamuza, interpretowany był m.in. przez McLuhana, Postmana i Levinsona). Jeżeli współczesne „sądy” nad usługami Google czymś się różnią od wcześniejszych, to jedynie tym, że łatwiej dziś obok winy w sensie etycznym, mówić o odpowiedzialności za narzędzie w sensie prawnym.
Korporacja Google wprawdzie wzięła na siebie część winy za nikaraguański desant i przeprosiła za błąd mapy, który niezwłocznie naprawiono, przesuwając granicę tam, gdzie powinna się znajdować – wypada jednak zapytać o świadomość interpretacyjną osób korzystających z narzędzi tego typu do działań wojskowych. Trzeba przy tym dodać, że nie był to pierwszy potencjalny konflikt – wcześniej podobne zażalenie dotyczące nieprawidłowości przebiegu granicy na mapie Google zgłosił rząd Kambodży, któremu nie spodobał się wygląd kambodżańskiej granicy z Tajlandią. Można było i tym razem postąpić podobnie. Mamy zatem wyraźnie do czynienia z postępującą erozją wiedzy i odpowiedzialności współczesnych strategów.
Może chodziło tu jednak o sprowokowanie wydarzenia medialnego, symbolicznie kwestionującego porządek mapy i polityczne status quo w regionie. Z drugiej strony, przy okazji niejako, sytuacja ta obnażyła porządek mentalny właściwy cyberkulturze – fetyszyzm narzędzi cyfrowych i wiarę w dostępne modele poznawcze. Mapa ma przecież zawsze wymiar symboliczny, jednak jej porządek reprezentacyjny interpretujemy w kulturze jako porządek przede wszystkim mimetyczny. Umowność reprezentacji łatwo przecież przywoływać, gdy mapa ma charakter tradycyjny – wyłącznie symboliczny. W cyfrowej kartografii porządek ten jest jednak hybrydowo połączony z warstwą zdjęć satelitarnych, lotniczych i samochodowych usługi Google Street View, a zatem traci swój umowny charakter na rzecz bardziej realistycznej reprezentacji fotograficznej. Tym samym, to co symboliczne zaczyna być postrzegane jako prawdziwe. Problem polega jednak na tym, że prawdziwość ta jest falsyfikowalna. Prawie nikt nie zastanawia się nad białymi plamami na mapie, na której zostały one zamazane i wypełnione. Obraz wiarygodny staje się obrazem prawdziwym w odbiorze użytkownika14. Przykład przesuniętej granicy czy znikającego miasta również dobitnie potwierdza tę cechę mapy.
Folklor: Wielki powrót potworów i legend miejskich
Warto spojrzeć także na przykłady paradoksalne, potwierdzające pozornie istnienie zjawisk paranormalnych, potworów i cudów natury. Historia Bugzilli nie dowodzi przecież istnienia gigantycznego insekta, lecz funkcjonowania wyobraźni mitycznej wśród internautów. Z drugiej strony, zwraca uwagę na sprawę zasadniczą, związaną z sukcesem usług kartograficznych Google – ich zdolność do gromadzenia społeczności wokół produktu. Trzeba bowiem zauważyć, że u jej podłoża tkwi eksplikowana przez firmę idea rozwijania produktu przy pomocy użytkowników (którzy zyskują status deweloperów). Jest to sprawne wykorzystanie siły Sieci – Web 2.0, zgodnie z wymogami kultury partycypacji. Użytkownicy przywiązują się do współtworzonych przez siebie serwisów (opartych na zasadzie user-generated content) i przyjaznej użytkownikom (user-friendly) korporacji. Warto również dodać, że akademicka geneza Google obiecuje internautom pewność lub przynajmniej wysokie prawdopodobieństwo pozytywnego wykorzystania ich pracy, zgodnie z ich założeniami, a zatem bez nadużyć. Google jest firmą, której się ufa. Nawet jeśli czasem zawodzi, jak w przypadku Chin.
W sensie kulturowym ważne jest jednak również to, że proponowane przez Google usługi stają się podstawą budowania nowych narracji, a nawet – jak w przypadku Google Maps i Google Earth – sprzyjają powstawaniu folkloru nowego typu. Można nazwać go netlore (zgodnie z propozycją Michała Derdy-Nowakowskiego), charakteryzuje bowiem zjawiska typowe właśnie dla Sieci15. W perspektywie kulturoznawczej potwory w Google Earth czy tajemnicze znaki w Google Maps nie różnią się znacząco od opowieści o wielkiej stopie, czarnej wołdze czy dzikim mężu, kolekcjonowanych i opisywanych wcześniej przez folklorystów16, oczywiście poza wykorzystaniem nowych narzędzi i środowiska cyberprzestrzeni, charakterystycznego dla współczesnej kultury. Mimo to, można wciąż dziś mówić o „kompleksie zabłoconych butów”, który pokutuje w tradycyjnym myśleniu o folklorze, opóźniając i ograniczając rodzime badania w cyberterenie, na co zwraca uwagę Waldemar Kuligowski17.
Myślenie magiczne jest jednak obecne również a cyberkulturze. Wiąże się ono bezpośrednio z wyobraźnią ludową, w której technologia i nowe media odgrywają przecież coraz większą rolę. Za Postmanem można w tym miejscu przytoczyć niezwykle ważne dziś stwierdzenie, że „nasze media są naszymi metaforami”, a zatem to właśnie media stanowią współcześnie materiał budujący naszą „racjonalność imaginatywną”, jak określają ją Lakoff i Johnson18. Racjonalność imaginatywna łączy w sobie dwa porządki – obiektywny i subiektywny, trudno więc dziwić się, że nie jest możliwe w praktyce komunikacyjnej wyparcie się wiary w obraz, nawet mimo pełnej świadomości tego, że jest on metaforą określonego typu19. W pewnym sensie tłumaczy to „racjonalny” rys społecznego tropienia potworów i zjawisk paranormalnych w GE i GM. Użytkownicy szukają realnych znaków na realistycznych, lecz jednak symbolicznych obrazach (a zatem i znaki mogą mieć charakter mitotwórczy). Jest to jednocześnie nowy typ symbolicznego kolekcjonerstwa, podobny zbieraniu pocztówek czy kolekcjonowaniu znaczków z egzotycznych krajów. Zbieractwo to również funkcjonuje jako działanie społeczne, współtworzące więzi międzyludzkie, a zatem budujące określoną społeczność.
Z perspektywy Google są to jedynie błędy mapy, które użytkownicy pomagają znaleźć i usunąć (w tym sensie generał Pastora doskonale wpisał się w paradygmat działań użytkownika zaprogramowany przez Google). Warto zastanowić się, jakie typy błędów pojawiają się tu najczęściej i skąd się biorą. Z obserwacji wynika, że najbardziej zadziwiające można zakwalifikować jako błędy techniczne, a wiążą się one m.in. z obecnością insektów na zeskanowanych zdjęciach (bugzilla), obecnością artefaktów pochodzących z aparatu fotograficznego (tajemnicze napisy i symbole), zestawieniem zdjęć z różnych pór roku (cudowna wyspa) lub błędów wynikających ze złej interpretacji pomiaru wysokości terenu20. Do tej kategorii błędów można zaliczyć także takie, które wynikają z użycia materiału fotograficznego, zwłaszcza zdjęć lotniczych. Chodzi tu o obecność artefaktów rzeczywistych, wykazujących się dynamiką, takich jak samoloty w locie, samochody czy statki w ruchu, a nawet ptaki.
Warto dodać, że jedną z najbardziej spektakularnych pomyłek Google Maps typu technicznego (zaobserwowaną zaraz po uruchomieniu serwisu) była zła interpretacja danych o wysokości terenu, która spowodowała, że zamiast wieży Eiffela na mapie Google w centrum Paryża widoczne było wysokie wzgórze. Podobne błędy tego typu internauci znajdują po dziś dzień, jednak najczęściej dotyczą one łańcuchów górskich (na przykład brak klasycznej sylwetki Mnicha w panoramie masywu Mięguszowieckich Szczytów widocznej znad Morskiego Oka). Oczywistość błędu w centrum Paryża każe zadać jednak pytanie, czy rzeczywiście zespół ekspertów Google nie był w stanie skorygować omyłki. Wydaje się raczej, że firma świadomie stosuje strategię, która polega na pozwalaniu użytkownikom, by dokonywali samodzielnie takich mikroodkryć, co daje wrażenie rzeczywistej partycypacji w procesie ulepszania serwisu.
Jednocześnie wyzwala to dyskusje między internautami, które scalają wspólnotę Google Earth Community – błędy Google są bowiem rodzajem „atrakcjonu”, który przyciąga do serwisu, ale też tematem plotki, którą przekazuje się innym członkom społeczności21. W konsekwencji pojawiają się w społeczności naturalne podziały odpowiadające zainteresowaniom – pewne grupy wyszukują na przykład samoloty czy statki uwiecznione na zdjęciach, inne szukają nagich postaci na plażach czy tajnej broni. Wśród kolekcji tego typu znajdują się też zbiory iluzji i obiektów paranormalnych widocznych w GM i GE. Jest to pole do popisu dla wszelkich jednostek zainteresowanych UFO, tajnymi bazami wojskowymi, ale też dla tropicieli kręgów w zbożu oraz tajemnych boskich znaków, poszukiwaczy dziwnych zwierząt (jak brontozaur z trawy i krzaków), a nawet zwolenników teorii o związkach Google z nazizmem (budynek w kształcie swastyki). Nie są to jednak w przeważającej mierze błędy, a jedynie iluzje lub ciekawostki wynikające z niecodziennego punktu widzenia, jaki dają zdjęcia satelitarne i lotnicze tworzące mapy Google. Trzeba dodać, że społeczność jako całość niekoniecznie traktuje poważnie takie odkrycia, choć jednocześnie część internautów tak się właśnie do nich odnosi.
Scalanie społeczności wokół czynności naprawiania błędów oznacza też w sensie komunikacyjnym budowanie zaangażowania użytkowników, nakierowanego na produkty Google. Użytkownik, który zauważa błędy i widzi, że Google za jego radą je naprawia, ma poczucie udziału w globalnym mapowaniu, we wspólnym tworzeniu potęgi internetowej. Z tej perspektywy można zatem spojrzeć na łatanie dziur systemu czy zapełnianie białych plam na mapie jako na działalność fanowską. W pewnym sensie społeczność wokół Google Maps i Google Earth można nazwać fandomem Google. Zresztą, do tego typu działań wokół omawianych produktów można też zaliczyć inne czynności, takie jak tworzenie znaczników i mashupów, budowanie warstw, tworzenie wirtualnych wycieczek, a także modeli 3D określonych budynków i kompleksów urbanistycznych, a nawet miast. Za takim rozumieniem powyższych aktów współczesnej twórczości oddolnej przemawia również podejście Henry’ego Jenkinsa, który traktuje różne działania medialne i komunikacyjne fanów jako specyficzną twórczość ludową w czasach kultury partycypacji (choć nie odnosi się do Google)22. Jeśli wziąć na dodatek pod uwagę fakt, że czas i przestrzeń mapy tworzą w pewnym sensie porządek symboliczny, a zatem można znaleźć tu powiązania z porządkiem mitycznym – istnienie potworów jako elementów tworzenia wspólnotowych narracji przestaje dziwić, nawet w tak zdawałoby się racjonalnym, technologicznie zdominowanym świecie23.
Można widzieć tu jeszcze inny rys – adaptacji nowej technologii do warunków kulturowych, adaptacji, która zachodzi poprzez ulepszanie i personalizację, jak i poprzez uczenie się technologii przez użytkowników i włączanie jej do repertuaru operacji i kompetencji kulturowych czy – ujmując to bardziej antropologicznie – w zestaw dostępnych i podzielanych wzorów kultury. W sensie cywilizacyjnym wyszukiwanie dziwnych czy zabawnych elementów w zdjęciach satelitarnych i lotniczych ma zatem na celu przyzwyczajenie użytkowników (choć nie jest to przez nich uświadamiane) do operowania interfejsem Google Maps czy Google Earth, nabranie biegłości w interpretacji danych wizualnych nowego typu oraz wytworzenie sieci społecznej łączącej wzajemnie użytkowników serwisu oraz – co nie mniej ważne – użytkowników z dostarczycielem danych24. Jednocześnie można widzieć tu realizowane dwa cele Google – wyrabianie nawyku użytkowania usług Google w ogóle (cel jawny) oraz propagowanie zwyczaju akceptowania jako obiektywnego modelu przestrzeni geograficznej proponowanego przez firmę Brina i Page’a (cel niejawny) o charakterze subiektywnym (i zideologizowanym).
Polityka i strategie wizualne Google
Nie wszystkie błędy Google Maps czy Google Earth to akcydentalne błędy techniczne. Inną kategorię tworzą błędy zamierzone, związane z polityką Google oraz zobowiązaniami względem różnych podmiotów politycznych i gospodarczych. Nie są one powiązane z netlorem powstającym wokół produktów Google, a raczej z ideologią i polityką firmy. Można je nazwać celowym fałszowaniem mapy dokonywanym przez samego kartografa.
Trzeba wreszcie zapytać, jaki jest ten subiektywny model świata, czyli jak wygląda planeta Google. W tym miejscu należy cofnąć się w czasie i przypomnieć sobie pierwszy kontakt użytkownika z interfejsem aplikacji Google Earth, która pojawiła się w 2005 roku, po wcześniejszym przejęciu firmy Keyhole przez firmę Brina i Page’a25. Zastanowić się tu trzeba nad doświadczeniem percepcyjnym, które polegało na trzymaniu Ziemi pod palcami i obracaniu kuli ziemskiej za pomocą jednego lekkiego ruchu palca na trackpadzie. Było to zwłaszcza na początku znaczące doświadczenie symboliczne, dające poczucie wolności i mocy (choć uczucie to wydaje się zanikać wraz z przyzwyczajeniem się do interfejsu). Towarzysząca mu „boska” czy „kosmiczna” perspektywa potęguje wrażenie omnipotencji – Google Earth to świat, w którym dominuje użytkownik, bawiący się obrazem Ziemi jak dziecko piłką26. Można tu wręcz mówić o teledotyku, gdyż wraz z zaprogramowanym zbliżaniem się powierzchni mapy (zoom zadany jest przecież automatycznie) reprezentacja z symbolicznej staje się coraz bardziej realistyczna, użytkownik od ilustracji przechodzi bowiem do percepcji zdjęć satelitarnych i lotniczych. Można zatem mówić o konkretnej operacji, jaką jest teleakcja w szerokim rozumieniu27. Użytkownik bawiąc się obrazem Ziemi, w istocie operuje samą Ziemią w sensie percepcyjnym, poznawczym i symbolicznym.
Łączą się tu zatem perspektywy: ludyczno-poznawcza i filozoficzno-religijna. Można postrzegać tę sytuację jako kolejny krok uprzedmiotowienia Ziemi i przestrzeni geograficznej w ogóle (w epoce postkolonialnej przebiega ono za pośrednictwem nowych mediów), jednocześnie można widzieć tu również, jak Derrick de Kerckhove, początek świata globalnych emocji, myślenia w skali planety28, a zatem zjawiska pozytywne. Niezależnie od podejścia ujawnia się interesująca kwestia, a mianowicie fakt upowszechnienia tego modelu poznawczego nie tylko wśród internautów aktywnie bawiących się wizerunkiem Ziemi, ale też wśród osób rzadko tego doświadczających. Za sprawą mediów masowych, zwłaszcza telewizji i kina, model ten jest wykorzystywany bądź kopiowany, a zatem powielany i upowszechniany na szeroką skalę również wśród osób nie korzystających z usług Google w ogóle. Mapy i atlas Google są bowiem albo elementem wizualizacji przestrzeni geograficznej czy określonego dystansu, albo stają się podstawą (a wobec sukcesu GM i GE przynajmniej pośrednim odniesieniem) analogicznej wizualizacji dokonywanej przy użyciu innych narzędzi (konkurencyjnych serwisów) czy animacji tworzonych specjalnie na okazję filmu czy programu telewizyjnego. Może również zdarzyć się, iż doświadczenie użytkownika darmowej przeglądarki map i aplikacji atlasu zostanie rozszerzone dzięki mediom masowym o doświadczenia użytkownika wersji komercyjnej (bogatszej o dodatkowe możliwości interakcji i większą bazę obrazów miast w wersji trójwymiarowej).
Szukając odpowiedzi na pytanie, jak kształtuje się polityka Google w tym zakresie, należy postawić inne: co widać, a czego nie widać w GE i GM, jakie znaki terenowe lub obszary geograficzne są widoczne, a jakie podlegają ukryciu na mapach Google. Ewidentną pomocą w tym zakresie są również roszczenia określonych rządów oraz innych podmiotów gospodarczych bądź politycznych względem korporacji. Ważne są również charakterystyczne odpowiedzi firmy na te żądania, a także strategie ukrywania pewnych elementów, sposoby falsyfikacji mapy. Interesujące są też motywacje obydwu stron.
Celem naczelnym Google powinna być jak najlepsza (czyli najbardziej odpowiadająca rzeczywistości) mapa. Każde imperium dba przecież o swoją mapę. Z drugiej strony, imperium internetowe Google działa na terenie Stanów Zjednoczonych i podlega tamtejszemu prawu, a ponadto jego celem nie jest wywoływanie konfliktów międzynarodowych czy sprzyjanie terrorystom. Z tych powodów, jak i z uwagi na liczne procesy wytaczane firmie przez różne instytucje, oficjalne stanowisko Google nazwać można polubownym, jeśli nie wręcz ugodowym. Google godzi się na większość politycznych i militarnych ingerencji w mapę, aby nie być uznawanym za prowokatora (i aby bronić swoich interesów na określonych rynkach). Dla wielu państw już samo istnienie wyszukiwarki map (i nie tylko) jest naganne, a Google jest postrzegane jako dostarczyciel usług, które powinny zostać zakazane. Takie stanowisko cechuje przede wszystkim rządy totalitarne oraz państwa z ograniczonym dostępem obywateli do informacji. Z drugiej strony, trudno nie zauważyć, że Google adresuje swe usługi jedynie do obywateli lepiej rozwiniętych gospodarczo i technologicznie części świata, a zwłaszcza do świata anglosaskiego, co dobrze ilustruje dostępność stosunkowo nowych opcji mapy, takich jak Street View, czyli panoramiczne zdjęcia terenu wykonane za pomocą samochodów, trójkołowców i innych pojazdów Google29. Nie jest to oczywiście równoznaczne z podziałem świata na lepszy i gorszy – Google dociera przecież ze swymi różnymi usługami także do innych krajów, jednak mapy – podobnie jak lista informacji na temat polityki prywatności Google – dostępne są tylko w wybranych językach i na terenie ograniczonej liczby państw30. Należy jednak wspomnieć też o tym, że Google Maps i Google Earth są produktami, które w wielu miejscach na świecie podlegają cenzurze, bądź są niedostępne w ogóle dla internautów łączących się z Siecią z danego kraju (Maroko, terytoria palestyńskie – Strefa Gazy i Zachodni Brzeg Jordanu,Chiny, Korea Północna, Iran, Irak, Afganistan, Sudan, etc.). Wiąże się to z umową pomiędzy Google a rządem Stanów Zjednoczonych. Niekoniecznie natomiast odpowiada hasłu firmy: don’t be evil31.
Warto dodać, że Google ambiwalentnie traktuje kwestię cenzury – dopuszczając się roli cenzora, gdy chroni to interesy korporacji, a jednocześnie tworząc przekaz, że jest ona cenzurze przeciwna: publikuje „Google Transparency Report” – narzędzie, które pozwala sprawdzić, gdzie i kiedy formułowane są przez rządy (i sądy) w stosunku do Google nakazy usunięcia określonych treści z Sieci lub dostępu do określonych usług czy danych użytkowników32. Utrzymując wizerunek firmy dbającej z jednej strony o ochronę prywatności, a z drugiej – o przejrzystość przepływu danych, Google próbuje zjednać sobie sprzymierzeńców zarówno po stronie rządów łaknących kontroli i danych użytkowników, jak i po stronie samych użytkowników, którzy tej kontroli są raczej przeciwni. Rzeczywiście przegląd danych udostępnionych przez Google do wglądu zainteresowanym, daje ciekawy obraz świata i jego problemów społecznych. Jest to obraz odbiegający od standardowego medialnego porządku – kraje najbardziej rozwinięte gospodarczo i demokratyczne okazują się mniej lub bardziej subtelnymi mechanizmami kontroli nad obywatelami33, a kraje totalitarne zasłaniają się lokalnym prawem, które może kwestionować upublicznianie informacji na temat nakazu ujawnienia danych czy polityki cenzury treści. Przypadek ten dobrze ilustruje przykład Chin, których władze uznają żądania cenzury za tajną sprawę tego państwa, a zatem uniemożliwiają Google publikację tych informacji. Paradoksalnie, pełna jawność informacji tego typu ze Stanów Zjednoczonych (ze strony rządu oraz nakazy sądowe) pozwala stwierdzić pozornie, że kraj ten wymaga od Google o wiele większej cenzury niż Chiny. Wystarczy jednak wnikliwie prześledzić kolejne raporty i aluzyjne uwagi Google, by dostrzec dysproporcje. Kraje o niedemokratycznym ustroju najczęściej w inny sposób pojawiają się w wykazie – jako miejsca, w których określone usługi są częściowo lub zupełnie niedostępne34. Dotyczy to w pewnej mierze dostępu do samej wyszukiwarki Google, ale przede wszystkim do YouTube, Bloggera czy Google Docs – narzędzi, które mogą być potencjalnie wykorzystywane przez internautów przeciwko rządzącym (umożliwiają bowiem ich krytykę).
Trzeba dodać jednak, że „Google Transparency Report” nie pozwala przeanalizować polityki cenzury względem map w Google Maps i Google Earth. Jedyna informacja dostępna na ten temat w tym miejscu to wpis z 4 sierpnia 2009 roku o rocznej niedostępności Google Earth w Maroku, spowodowanej konfliktem związanym z odwzorowaniem Sahary Zachodniej35. Generalnie, trzeba przyznać, że o ile kwestie cenzurowania wyników wyszukiwania czy treści w serwisach YouTube czy Blogger są dziś jawne – i wzmacniają wizerunek Google jako „dobrej firmy”, o tyle dane dotyczące cenzurowania Google Maps i Google Earth nie są udostępniane oficjalnie przez korporację (nie przynosi to przecież poprawy wizerunku, na dodatek psuje renomę serwisów). Informacje takie trzeba więc śledzić albo na forach czy w Wikipedii, albo w doniesieniach prasowych na temat pozwów czy oficjalnych żądań skierowanych do korporacji. Google raczej nie komentuje tego typu zdarzeń, trzeba też przyznać, że najwięcej było ich w okresie początkowym działania usług, czyli w 2005 i 2006 roku. Można powiedzieć, że mimo problemów Google zdecydowanie broniło prawa obywateli do dostępu do danych, z drugiej strony wyrażając otwartą postawę konsyliacyjną.
Mapę fałszuje się zatem po cichu. Znamy jednak kilka przykładów głośnego domagania się zmian w mapach – choć szczegóły nie są od końca jawne, pewne ślady w postaci oficjalnych żądań i doniesień prasowych na ten temat można odnaleźć również w Sieci. Dają one pewien ogląd (z oczywistych względów niepełny) i wyznaczają spektrum problemów, związanych z reprezentacyjnym porządkiem mapy. Chodzi tu o konkretne żądania władz różnych państw, dotyczące wykreślenia z map określonych miejsc i obiektów, przede wszystkim militarnych i rządowych, ale też strategicznych obiektów gospodarczych czy po prostu dużych obiektów handlowych i rozrywkowych.
Jednym z państw, które dosyć szybko zgłosiło listę takich obiektów były Indie36. Sprawa trwała jednak dwa lata od momentu, w którym prezydent Kalam wyraził oficjalne zaniepokojenie obrazami satelitarnymi udostępnionymi przez Google (wymienił kwaterę główną armii, budynek Parlamentu Indii oraz Rashtrapati Bhavan, czyli Pałac Prezydencki). W dyskursie prasowym miejsca te nazywa się „wrażliwymi obiektami wojskowymi i naukowymi” i mówi się o ochronie przed „nieautoryzowanym podglądactwem” i złośliwym wykorzystywaniem mapy jako „pomocy obliczeniowej dla terrorystów”. Warto zacytować fragment artykułu opisującego strategię wymazywania elementów z mapy, ilustruje ona bowiem proces negocjacyjny i cele obydwu stron oraz metody fałszowania mapy:
Na niedawnym spotkaniu przedstawicieli Ministerstwa Nauki i Technologii [Indii – dop. A.M.] i reprezentantów Google Earth zadecydowano, że instalacje zidentyfikowane przez rząd zostaną uważnie zakamuflowane. Uznano, że jest to lepsze rozwiązanie niż całkowite zaczernienie [outright blackout]. Oprócz dobrze znanych miejsc jak BARC, istnieje wiele mniej znaczących i zaczernianie ich mogłoby tylko zwracać uwagę na te lokalizacje.
Obrazy tych lokalizacji będą dostępne maksymalnie z rozdzielczością 25-50 metrów, przypominając zdjęcia starszej generacji dostarczane przez satelity Indian Remote Sensing. Oficjalne źródła podają, że Google Earth będzie zniekształcało plany budynków [distort building plans] przez dodawanie nieistniejących struktur lub maskowanie pewnych aspektów obiektów [masking certain aspects of a facility]. Będzie to wykonywane bez przyciągania uwagi do takich instalacji, wśród których znajdują się laboratoria, kopalnie, obiekty wojskowe, centra kosmiczne i atomowe oraz rezydencje wysokiej rangi specjalistów.37
Wyrazista jest tu świadomość, że obróbka mapy musi mieć charakter subtelny – lepiej manipulować informacją niż ją ocenzurować w sposób jawny i przejrzysty. Podaje się tu trzy potencjalne metody dostosowania mapy – przy czym pierwszy nie jest polecany jako zbyt jawnie oznaczający miejsca zakazane (a zatem ważne i atrakcyjne dla „terrorystów i innych elementów subwersywnych, które mogą wykorzystać obrazy do działań nikczemnych”, jak ujął to prezydent Kalam38): wyczernianie (wymazanie obiektu), zniekształcenie (dystorsja kształtu przez dodanie fikcyjnych elementów), maskowanie elementów (lub pewnych ich aspektów). Mowa tu zatem o metodach kreatywnego oddziaływania na mapę – poprzez odejmowanie, dodawanie bądź zamianę elementów. Pierwszy sposób oznacza w zasadzie ponowne tworzenie białych plam (czy czarnych dziur) w mapie, dwa kolejne – twórczą reinterpretację mapy przez kartografa, rodzaj zdrady wobec jej reprezentacyjnego charakteru (i w zasadzie działalność subwersywną wobec idei mapy jako wiarygodnego i rzetelnego opisu danego terytorium). Warto dodać, że pierwsza opcja była forsowana przez indyjskich wojskowych, którzy początkowo byli zdania, że w domenie publicznej w ogóle nie powinny znajdować się zdjęcia wielu miast i rejonów, a w zasadzie indyjska racja stanu wymaga, by w Sieci „nie wyświetlać niczego”, i że Google powinno je definitywnie usunąć, wymazać bądź wyczernić39. Widoczny jest tu zatem ślad procesu negocjacyjnego, ewolucja świadomości władz i służb wojskowych oraz dostosowanie taktyki do kultury dostępu.
Przed Indiami swoje roszczenia zgłosiły Korea Południowa, Tajlandia i Holandia (oraz oczywiście wcześniej Stany Zjednoczone). Były to pierwsze państwa, które oficjalnie zwróciły uwagę na niebezpieczeństwo płynące z pełnej jawności danych geograficznych i obecności darmowej mapy w Sieci. Można zrozumieć obawy Korei Południowej (będącej przecież wciąż w stanie wojny z Koreą Północną) czy Tajlandii (gdzie siły rządowe zwalczane są przez bojówki tamilskich tygrysów), Holandia natomiast jako przykładne państwo wielokulturowe może w tym zestawieniu nieco dziwić. Strach przed terroryzmem jest jednak dosyć oczywistym wytłumaczeniem podjętych również przez ten kraj działań; do dziś Holandia jest też jednym z państw, w których lista oficjalnie ocenzurowanych miejsc jest największa. Przykłady modyfikacji mapy Google na terenie Holandii to przede wszystkim zastosowanie dwóch metod: pikselizacji zdjęć i zamaskowania obiektów siatką maskującą – ocenzurowano tu bazy wojskowe różnego typu (zwłaszcza lotnicze i morskie), lotniska, rafinerie, porty, rezydencje królewskie, budynek Ministerstwa Obrony, Europejskiego Centrum Badań Kosmicznych i Technologii oraz Europejskiej Agencji Kosmicznej (w Noordwijk aan Zee)40. Na mapie Korei Południowej Google musiało natomiast zupełnie wykasować: Pałac Prezydenta (Niebieski Dom), Ministerstwo Obrony, najważniejsze obiekty wojskowe, zwłaszcza bazy lotnictwa i marynarki wojennej, w tym bazy amerykańskie41. Dziennikarze „The New York Times” zwracają uwagę na fakt, że mapa Google ujawnia zarówno tajne miejsca w Korei Południowej, jak i Północnej (w tym elektrownię atomową w Jongbion), a zatem nie faworyzuje żadnej ze stron konfliktu42.
Wikipedia podaje przykłady kilkunastu państw, których obrazy zostały przez Google ocenzurowane43. Oprócz opisanych wcześniej metod można odnaleźć tu wybielenie (oversaturation in white) – jak w przypadku torów kolejowych i pasa startowego lotniska Minami Torishima w Japonii, które znikają w bieli piasku na wyspie. Inną metodą jest zakrywanie fragmentu obrazu przestrzeni zieloną plamą koloru w odcieniu przypominającą las (widoczną dopiero po zbliżeniu do obiektu) – jak w przypadku obiektów na Węgrzech, takich jak elektrownie czy rafineria Százhalombatta. Jeszcze innym zabiegiem jest nakładanie starszych zdjęć czy wycinanie i wklejanie zdjęć zupełnie innego terenu – jak w przypadku baz wojskowych na Tajwanie czy lotniska Shuinan. W Hiszpanii natomiast zastosowano półprzezroczyste rozmycie (blurr) obrazu lotnisk i obiektów wojskowych. Co ciekawe, różnice w zastosowanych metodach mają charakter regionalny, a nawet widoczne są pewne różnice w preferencjach rządów różnych państw. Na przykład na mapie Rosji ukryte elementy są przykryte zieloną powierzchnią i rozmyte, na mapie Węgier jedynie przykryte zieloną plamą, na mapie Niemiec i Holandii preferuje się pikselizację i zaplamkowanie (rodzaj cyfrowej siatki maskującej), w Hiszpanii rozmycie z wyraźnymi konturami, w Szwecji maskowanie powierzchnią lasu etc.
Warto jeszcze dodać, że Stany Zjednoczone są obecne na powyższej liście wraz z pełną rozmaitością zastosowanych metod cenzury, natomiast do wymienionych obiektów dodają również określone strategiczne centra naukowe i wydziały uniwersyteckie. Specyfiką USA i Rosji natomiast (wyraźnie słabo obecnej na liście w Wikipedii, co świadczy zapewne o dobrym ukryciu określonych obiektów, a nie o ich nieistnieniu) jest ochrona cenzurą domów prywatnych osób znanych i bogatych, nie będących oficjalnymi reprezentantami państw – w USA aktorów, w Rosji – dyrektora Gazpromu. Można oczywiście traktować różnice obiektów i metod cenzury jako szczegóły techniczne, jednak pokazują one zarówno to, że różne rządy podchodzą do sprawy mniej lub bardziej restrykcyjnie oraz że ich polityka zmienia się z czasem – podobnie jak metody fałszowania mapy, a cenzura reprezentuje wyraźnie odmienne grupy. Trzeba też dodać, że część państw, takich jak Szwecja czy USA wyraźnie odchodzą od pierwotnego zamiaru cenzurowania wszystkich informacji. Obrazy Białego Domu zostały na przykład ocenzurowane w 2005 roku, dziś jednak są dostępne w wysokiej rozdzielczości. Jedynym wyraźnie pozapolitycznym elementem usuniętym z mapy Google jest natomiast park narodowy Tantauco w Chile. Warto też dodać, że Google za metodę cenzury uznaje też fakt, że zazwyczaj zdjęcia określonych terenów są nie do końca aktualne – istnieje tu wyraźne napięcie pomiędzy potrzebami użytkowników (ideałem byłaby projekcja obrazu świata w czasie rzeczywistym), a ich prywatnością, bezpieczeństwem i wymogami rządów (im starsze zdjęcie, tym lepiej).
Kończąc ten przegląd, należy też zapytać, czy mamy tu jedynie do czynienia ze strachem przed wrogiem, konfliktem wojennym, obcym wywiadem, wreszcie terrorystami. Wydaje się, że w dużej mierze właśnie o takie obawy tu chodzi, jednak nie tylko. To także prewencyjna ochrona informacji dotyczących obiektów strategicznych, a częściowo może też maskowanie innych lepiej ukrytych miejsc. Odnalezione przez wikipedystów czy użytkowników Google Earth i Google Maps miejsca błędów mapy to przecież jedynie jakaś część zestawu danych kartograficznych, które Google przetwarza. Można z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że „błędów mapy” natury politycznej i militarnej jest znacznie więcej44. Na niektórych terenach zapewne też trudniej je dostrzec – na przykład w Rosji, w tajdze, ale także w różnych innych krajach – w lasach czy na pustyniach. Z drugiej strony, media co jakiś czas zwracają też uwagę na to, że zdjęcia satelitarne i lotnicze dostarczane dla Google Maps stanowią podstawę analizy określonych terenów przez specjalne agencje – mowa tu oczywiście o pewnym zakresie współpracy Google z CIA i rządem USA. Nie można jednak demonizować takich wiadomości – to nie Google Maps odkrywa tajną broń czy nowy rodzaj statków45.
Wspominałam już, iż Google posądzane jest co jakiś czas o prowokowanie terrorystów poprzez dostarczanie im doskonałego narzędzia do planowania zamachów. Tak było w 2007 roku, gdy „Guardian” oskarżył korporację o winę za zamachy przygotowywane w Strefie Gazy46. Podobnie było rok później, gdy rząd indyjski uznał, że Google pośrednio odpowiada za zamachy na hotel w Bombaju47. Wszyscy wymienieni terroryści korzystali bowiem z Google Maps lub Google Earth i się do tego głośno przyznawali. Warto jednak zastanowić się, czy te zarzuty w ogóle mają jakąkolwiek rację bytu w świecie zglobalizowanym i usieciowionym. Można jednak zgodzić się też z Nicholasem Deleonem, że w tym drugim przypadku chodziło raczej o to, że Google jest konkurencją dla projektu indyjskiej wyszukiwarki map i zdjęć satelitarnych Bhuvan, wspieranej przez państwo48. Problemem jednak pozostaje kwestia stosunku Google do wiedzy, jaką daje korzystanie z produktów korporacji.
Trzeba przyznać, że Google rzeczywiście pełni rolę „agnostycznego kartografa”. Z całą pewnością chęć zadowolenia użytkowników i ich rządów jest przykładem skomplikowanej polityki Google w tej mierze. Z drugiej strony, istnieją jeszcze inne kwestie, które bardziej komplikują sprawę. Przykładu takiej komplikacji dostarczają przynajmniej trzy przypadki: zamiana nazw geograficznych indyjskiego regionu Arunachal Pradesz na nazwy chińskie w sierpniu 2010, sprawa Zatoki Perskiej mianowanej przez Google Arabską w lutym 2008 roku, co zostało oficjalnie oprotestowane przez Iran i kwestia protestu Izraela wobec palestyńskich nazw nadanych przez użytkownika miastom i terenom dawnej Palestyny49.
Arunachal Pradesz jest stanem kontrolowanym przez Indie, do którego pretensje zgłaszają od lat Chiny. Pomyłka Google ma korzenie jeszcze w błędzie opisu granicy z roku 2007. Poprzedni błąd został szybko naprawiony, tym razem zmiany polegały jednak na zastąpieniu nazw indyjskich chińskimi, a zatem na potencjalnym kwestionowaniu politycznego status quo regionu. Sprawa tym bardziej była poważna, że przypadek ten towarzyszył kolejnej sesji rządowych rozmów dwustronnych, które miały na celu wypracowanie kompromisu w sprawie granic (zarówno w Arunachal Pradesz, jak i w Aksai Chin, gdzie sytuacja jest dokładnie odwrotna – kontrolę nad terenem sprawują Chiny, a roszczenia do niego zgłaszają Indie)50. Przedstawiciele Google tłumaczyli się tym razem błędem spowodowanym rutynowym uaktualnieniem bazy danych, nie wydaje się to jednak wyjaśniać całej kwestii, tym bardziej, że większość pomyłek Google w tym rejonie wypada na korzyść Chin, co podsyca oczywiście nastroje indyjskich mediów i blogosfery.
Można jednak znaleźć rozwiązanie tej tajemniczej zagadki i to niekoniecznie na poziomie domniemywania spisku czy współpracy Google z prochińskim w pewnym zakresie rządem USA. Wyjaśnienie nie ma związku z teoriami spiskowymi, a rzeczywiście potwierdza do pewnego stopnia wątek błędu technicznego – choć trzeba przyznać, że nie wszystkie aspekty sprawy dają się rozwikłać. Ze względu na kwestie prawne, Google utrzymuje dwie bazy danych Google Maps. Jedna to baza globalna – dostępna z Internetu właściwego. Druga umieszczona jest na serwerach chińskich i dostępna jest jedynie na terenie Chin dla obywateli tego kraju, korzystających z lokalnego, czyli ocenzurowanego, Internetu. Ze względu na to, że zgodnie z chińskim prawem mapy niezgodne z oficjalnie uznawanymi przez Chiny granicami są na terenie tego państwa nielegalne, a ich dystrybutorzy podlegają karze, serwery chińskie posiadają inną bazę danych geograficznych i inaczej interpretują mapy niż serwery globalne.
Chińczycy widzą zatem jedyną właściwą, czyli legalną wersję granic swego kraju, choć niekoniecznie prawdziwą. Z kolei Hindusi podłączeni do globalnych serwerów nie mają problemu z rozpoznaniem rzeczywistych granic, również jedynych legalnych w obliczu lokalnego prawa. Stefan Geens słusznie zauważa, że problem, który zaistniał w sierpniu 2010 roku polegał na wymieszaniu i nałożeniu się części danych z serwerów chińskich z danymi z serwerów globalnych (choć wciąż pozostaje pytanie: jak to się stało, również w sensie technicznym, skoro obydwie sieci są praktycznie odseparowane)51. Sprawa wydaje się równie znacząca, jak przypadek granicy Kostaryki – znów to imperium Google wydaje się wyznaczać, kto w konflikcie ma rację, po czyjej należy stanąć stronie, wreszcie w konsekwencji – do kogo należy dane terytorium. Ważne jest to tym bardziej, że podobnie jak w przypadku wyników z wyszukiwarki Google, tak i wyniki z wyszukiwarki map tej firmy są przez użytkowników traktowane powszechnie jako „interfejs do rzeczywistości”52, a nie jako jej interpretacja. Dla większości użytkowników oczywiste zatem jest to, że Arunachal Pradesz jest lub przynajmniej powinien być chiński, podobnie jak wcześniej fragment kambodżańskiej dżungli powinien przypaść (lub rzeczywiście należy do) Tajlandii, choć mieści się w nim jedna z najważniejszych świątyń Kmerów53.
Drugi wspomniany znaczący przypadek dotyczy nazw geograficznych w obrębie mapy. W 2008 roku izraelskie miasteczko Kiryat Yam wytoczyło Google sprawę sądową ze względu na to, że na mapie znajdowała się palestyńska nazwa tego miejsca. Było to konsekwencją powszechnego w kartograficznych produktach Google wykorzystywania działań użytkowników do współtworzenia bazy nazw w Google Earth. Tameen Darby, jeden z licznych użytkowników, opisał miasto nazwą palestyńskiej wioski, którą w 1948 roku Izraelczycy zniszczyli i na miejscu której powstało miasto Kiryat Yam. Podobnie uczynił zresztą z wieloma miejscami w regionie, przywracając im symbolicznie dawne nazwy i współtworząc tym samym warstwę społecznościową mapy. Groźbę procesu w tej sytuacji można potraktować jedynie jako próbę wymuszenia na Google odpowiedzialności politycznej za działania użytkowników, w innym przypadku pozwanym powinien być sam użytkownik, zresztą sprawą wątpliwą jest w ogóle zasadność takiego pozwu, choć jak twierdziły władze miejskie naruszono godność i dobre imię miasta i jego mieszkańców, ofiar Holokaustu. Symbolicznie wskazuje to jednak zwrot sił politycznych ku Google jako „władcy mapy”.
Na nieco inny aspekt z kolei wskazuje trzeci przykład przytaczany przez Gravoisa. Chodzi tu jednak również o prawo do nadawania nazw, a zatem o tradycyjne prawo kartografa, odkrywcy. Zatokę Perską w swoich produktach Google usilnie nazywa Zatoką Arabską, na co zwrócił uwagę Iran i co próbowano oficjalnie zakwestionować przez prowadzenie społecznej kampanii polegającej na pisaniu petycji w serwisie Petition Online. Petycję w ciągu jednego dnia podpisało ponad milion dwieście trzydzieści pięć tysięcy internautów. Jeśli odwołamy się do starszych map i atlasów, sprawa wydaje się oczywista, jednak – Google co znamienne – podtrzymuje swoją wersję. Dla Irańczyków oznacza to atak na symbol narodowej historii i proarabski ukłon Google. Petycja jednak odniosła pewien skutek – korporacja zmieniła częściowo oficjalne zasady nazewnictwa akwenów wodnych w swoich produktach. Stanowisko Google brzmi dziś następująco: nadawane są nazwy najbardziej współczesne i popularne (zgodne z uzusem językowym, w domyśle: amerykańskim), a w razie komplikacji spowodowanych różnymi wersjami nazwy uznawanej przez sąsiadujące z akwenem państwa – wyświetlane są warianty lokalne nazwy. W Google Earth Zatoka pozostała zatem Arabską, ale ponownie stała się też Perską – obydwie nazwy wyświetlają się na jednym akwenie; w Google Maps natomiast trudno zobaczyć jakąkolwiek nazwę – usunięto obie. W ten sposób Google zaznacza swoją władzę nad interfejsem. W warunkach korzystania z serwisu firma umieszcza odtąd następujące zdanie:
Usługi Mapy Google opierają się na uznanych międzynarodowych standardach dotyczących nazewnictwa i odwzorowywania danych. Na przykład, w przypadku określania nazw krajów czy terytoriów Google stosuje się przede wszystkim do standardu ISO-3166, uznawanego przez Dział Statystyczny ONZ.54
Trudno jednak wyobrazić sobie, by to ONZ była winna czasowemu zniknięciu Zatoki Perskiej. Trzeba dodać, że powyższy standard ISO dotyczy jedynie skrótów i nazewnictwa państw zgodnie z dokumentami ONZ, a nie wyjaśnia na przykład sprawy nazewnictwa akwenów. Cyfrowe imperium najwyraźniej standardowo zrzuca odpowiedzialność na inne podmioty (potwierdza się to zresztą najczęściej w przypadku przyznawania się do błędów mapy – to najczęściej dostarczyciel zdjęć jest winny błędów w opinii przedstawicieli Google).
<Na zakończenie analizy polityki kartograficznej Google trzeba poruszyć jeszcze jedną istotną kwestię, jaką jest polityka prywatności. Usługi Google od początku rodziły wątpliwości w tym zakresie – począwszy od podglądactwa, które wyzwoliły na masową skalę (wielu użytkowników chciało przecież wiedzieć, jak wygląda nie tylko ich dom, ale i posiadłości sąsiadów albo gwiazd popkultury). Poważne problemy wyzwoliła jednak dopiero usługa Google Street View. Zdjęcia wykonywane na ulicy naruszały początkowo prywatność wielu osób, wywołując falę protestów, zarówno w USA, jak i poza granicami kraju. Zauważono, że na zdjęciach można rozpoznać osoby, a także tablice rejestracyjne samochodów osobowych, a w niektórych rejonach, takich jak Holandia, również wnętrza domów.
Z czasem firma Google zmuszona została do zmiany taktyki i dziś produkt, który oferuje, wyposażony jest w opcję automatycznego zamazywania twarzy i tablic rejestracyjnych, a dodatkowo można zgłosić korporacji przypadki naruszenia prywatności i poprosić o zamazanie określonych elementów na przykład na zdjęciach pokazujących należącą do nas posesję55. Korporacja podkreśla też, że w Street View dostępne są jedynie obrazy przestrzeni publicznej, a zdjęcia nie są aktualne. Mimo to, program oprotestowano w Japonii, USA, Niemczech, Polsce i wielu krajach Unii Europejskiej. Podejmowano także akcje happeningowe, mające na celu kontestację Street View, zmuszające Google do zwiększonej czujności i cenzury obrazu (na przykład ze względu na rozebrane postaci przechodniów czy nieprzyzwoite gesty wykonywane przez nich w kierunku samochodów Google). Prawdą jest, że to właśnie ta usługa zmienia usługi kartograficzne Google w totalnie panoptyczną konstrukcję. Od mapy zmierzają bowiem ku voyeurystycznemu systemowi pełnej wizualnej kontroli. Prywatność – jak w przypadku innych usług Google – przestaje istnieć. Użytkownicy muszą współdzielić już tyle danych i tak poddać się systemowi nadzoru, że przestają to zauważać.
Warto w tym miejscu podsumować, jakie problemy i niebezpieczeństwa generują zatem mapy Google. Poza problemami natury polityczno-militarnej, czyli dotykającymi bezpieczeństwa i kwestii tożsamości narodowej, trzeba wymienić tu problemy dotyczące ograniczenia prywatności, nieadekwatności informacji, a jednocześnie podatność na błędy, hakowanie i terroryzm. Można tu dodać również konsekwencje finansowe – gdy na przykład urzędy (jak w Gliwicach) dochodzą do wniosku, że mapa Google jest doskonałym narzędziem do aktualizacji bazy należności z tytułu podatków gruntowych – czy kulturowe, gdy natykając się na błąd mapy internauci nieświadomie inkorporują nieprawdziwą wizję świata (jak Chińczycy w przypadku granic swego państwa).
Trzeba jednak sprawiedliwie spojrzeć na doskonałe narzędzie kartograficzne, jakie dostarcza Google i dostrzec również jego zalety: wysoce edukacyjny charakter (poza kwestiami terenów spornych czy przypadkami błędów), dostępność w sensie przestrzennym, i czasowym, darmowość, szybka responsywność (aktualizacje) w przypadku sytuacji kryzysowych (jak w przypadku trzęsienia na Haiti, tsunami w Japonii czy huraganów w USA), wielofunkcyjność, bogactwo informacji i aktualność (dużo większe niż na tradycyjnych mapach), wreszcie fascynujące bogactwo warstw i pewną otwartość na rozbudowę przez użytkowników. Warto tu wspomnieć również słowo o przydatnych w sytuacjach kryzysowych usługach – serwisie edukacyjno-pomocowym Google Crisis Response oraz uruchomionym podczas katastrofy w Japonii w marcu 2011 roku programie Google Person Finder56. Na zakończenie trzeba po prostu dodać, że mimo wszelkich zastrzeżeń są to wciąż globalnie najlepsze produkty kartograficzne w Sieci, mimo trwających prób przełamania monopolu i otwartych projektów mapowania, takich jak Open Street Map czy Wikimapia57. Trzeba jednak zauważyć, że potencjał wikimap rośnie lawinowo i w niektórych rejonach prawdziwie oddolne i otwarte projekty mogą już z produktami Google konkurować, również pod względem dokładniejszego opisu świata58.
Model kognitywny
Należy jednak zwrócić uwagę na to, że to produkty kartograficzne Google stały się dziś niemal niezastąpione i niezbędne w normalnej praktyce kulturowej i to one wyznaczają ramy współczesnego modelu kognitywnego. Trudno byłoby je wyprzeć z codzienności, zarówno w sensie wyszukiwania informacji, jak i znajdowania drogi czy wreszcie z procesu edukacyjnego. Google Maps i Google Earth współtworzą dziś model poznawczy, zgodnie z którym współczesny człowiek organizuje wiedzę o świecie – o przestrzeni geograficznej i politycznej. Można mówić zatem o nowej epoce geografii czy neogeografii.
Wszystko to każe nam wrócić do prostego pytania: czym jest Google? Czy jest repozytorium dla wszystkich naszych wzajemnych zastrzeżeń, czy też jest wyższą siłą, do której apelujemy? Nie może być jednym i drugim zarazem, a jednak wydaje się, że tak właśnie ją [firmę] traktujemy. To napięcie może tylko narastać. «W świecie, w którym tworzenie map jest tanie i każdy może to robić […] oczekuje się, że wszystko stanie się coraz bardziej lokalne». W takiej przyszłości albo się pogodzimy z brakiem centralnego arbitra, albo konflikty ogarną całą mapę.59
Wydaje się, że jedynym pozytywnym rozwiązaniem byłoby porzucenie modelu korporacyjnego na rzecz otwartego, wolnościowego, wikinomicznego. Można też z innej perspektywy stwierdzić, że pełna ideologiczna subiektywność mapy i jej nieograniczona pojemność to po prostu nowe jej cechy, paradoksy wynikające z istnienia mapy większej niż cesarstwo60. Zupełnie nowym elementem mapy jest dziś to, że włącza ona użytkownika w proces twórczy, interpretacyjno-semiotyczny na dwu poziomach – odbiorczym i nadawczym. W dużej mierze to użytkownik oznacza elementy mapy, to on je opisuje i udostępnia innym do oceny, on też interpretuje dany kształt mapy (dany przez Google i dany przez społeczność). Odpowiada to nowemu modelowi uczestnika w kulturze partycypacji, nowemu pokoleniu – generacji Sieci, opisanej przez Dona Tapscotta61.
Może jednak powinniśmy zapytać za Nicholasem Carrem: czy Google nas ogłupia62. Wprawdzie autor pisał te słowa, myśląc przede wszystkim o efekcie, jaki wywołuje w naszych umysłach nieustanny dostęp do wyszukiwarki informacji w Sieci (ale nie map), która w sposób natychmiastowy podaje zestaw gotowych odpowiedzi na każde niemal zapytanie. Czy Google nas ogłupia? To możliwe, Carr wydaje się zresztą nie mieć co do tego wątpliwości – skoro wszystko znajdujemy bez wysiłku w Sieci – nie musimy nic wiedzieć, nie musimy nic pamiętać. Powstaje też nowy model uczenia się – nie polegający na zapamiętywaniu danych, ale ścieżki dostępu do danych63. To model, który w pewnym sensie w stosunku do przestrzeni odpowiada metodom mnemonicznym i tradycyjnej orientacji, o czym pisałam obszernie w innym miejscu64. Warto jednak zwrócić tu uwagę, że również Google Maps i Google Earth wyznaczają współczesny model poznawczy w stopniu niedocenianym. Nie tylko zmieniają nasze myślenie o przestrzeni i jej rozumienie, ale dają też poczucie, że jesteśmy zawsze bezpieczni, nie możemy się zgubić, zawsze możemy skonsultować się z ulubioną aplikacją Google, która powie nam prawdę. Zawsze możemy poprosić Wielkiego Brata o pomoc – już sam ten fakt sprawia, że można zgodzić się z Carrem – przestajemy być samodzielni, samowystarczalni i samowolni. Wprawdzie możemy czuć się w pewnej mierze współtwórcami tego systemu, warto jednak zastanowić się, czy nawet wtedy nie jesteśmy jedynie bricoleurami łączącymi gotowe elementy.
Zmienia się zatem także nasza pamięć przestrzeni, nasze rozumienie zjawisk geopolitycznych, wreszcie przestajemy pamiętać w ogóle, podobnie jak wtedy, gdy korzystając z GPS, jedziemy po nieznanym mieście – nie jesteśmy w stanie później wrócić tą samą drogą. Mapa staje się naszą pamięcią peryferyczną (albo właśnie technologiczną „pamięcią transakcyjną”), podobnie jak GPS czy Internet i zasoby serwerów Google. Czy powinno nas to martwić? Google twierdzi, że „mapy są przydatne i sprawiają frajdę”. Tłumacząc swoje błędy i niezbyt uważne traktowanie granicy Kostaryki i Nikaragui, przedstawiciel Google zdradza jeszcze jedną cechę agnostycznego kartografa: „Jak wiemy, kartografia jest skomplikowanym przedsięwzięciem, a granice ciągle się zmieniają”65. Kartograf zdaje się nie wierzyć już w mapę, którą tworzy. Mimo różnic pomiędzy mapami papierowymi i cyfrowymi, trafny wydaje się tu komentarz Umberto Eco – Google jest przecież imperium, które podjęło prawdziwą walkę o stworzenie mapy w skali 1:1. Na razie imperium zdominowało świat, jednak wciąż oficjalnie walczy o doskonałość reprezentacji, mimo braku wiary w możliwość powodzenia misji.
Stąd płyną dwa wnioski:
1. Każda mapa w skali 1:1 odwzorowuje zawsze niewiernie teren.
2. W momencie sporządzenie mapy samo cesarstwo staje się nieodwzorowywalne […]
Wniosek trzeci: każda mapa cesarstwa w skali 1:1 sankcjonuje koniec cesarstwa jako takiego, jest więc mapą terytorium nie będącego cesarstwem.66
Na koniec imperium Google na pewno nie jesteśmy przygotowani. Zresztą, wyraźnie do tego momentu jeszcze daleko.
Przypisy: